Nowa planeta, nowe umiejętności, nowi, jeszcze bardziej pokręceni bohaterowie oraz dużo… BARDZO dużo nowych broni. Czy to wszystko pozwoli, by nowa odsłona Borderlands była objawieniem, na jakie zasługuje już nieco zastała seria? Zatwardziali fani powiedzą, że wcale nie potrzebna jest rewolucja, a ewolucja w zupełności wystarczy, by marka pozostała na salonach. Inni dostrzegą w grze jedynie lifting i zaczną kręcić nosem. To jaki jest ten Borderlands 4? Jak zwykle prawda leży gdzieś pośrodku.
W czwartej odsłonie żegnamy planetę Pandorę i trafiamy na Kairos. Dla tych, którzy obawiali się całkowitych zmian w narracji i klimacie gry, uspokajam. Poza kilkoma bardziej poważnymi motywami to nadal stare, dobre Borderlands. No ale właśnie, czy nieco nie kręcimy się już za własnym ogonem? W teorii przeskok akcji na nową planetę to świetne zagranie, które wręcz wymusza nowości. W praktyce odnoszę wrażenie, że twórcy nie skorzystali z dobrodziejstw własnego wyboru i postanowili pójść utartą już ścieżką. Przekłada się to niestety na to, że w Kairos nie uświadczycie większych zmian i szybko poczujecie się jakbyście odwiedzali znane miejsca.
Siłą rzeczy coś jednak zmienić się musiało. Mapa świata jest znacznie bardziej obszerna. Po prawdzie dopiero teraz mamy do czynienia z prawdziwą piaskownicą, w której ekrany ładowania praktycznie nie istnieją. Brzmi fantastycznie! Niestety niesie to ze sobą pewne konsekwencje wyborów. Graficznie poza modelami postaci gra niewiele ruszyła z miejsca. Lokacje są pod względem wykonania bardzo nierówne, a niektóre tekstury wręcz paskudne. Oczywiście, przez większość czasu nie jesteśmy w stanie nawet tego zauważyć, ale pojawiają się chwile wytchnienia, gdy chociażby szukamy znajdek i wówczas… powiedzmy, że Kairos nie jest aż tak piękne, jak je malują.
Jest natomiast przyjemniejsze w samym zakresie eksploracji. Do gry po latach trafiły w końcu podwójny skok, powietrzny wślizg i szybowanie. Zapewniam was, że tak z pozoru niewielkie zmiany diametralnie odmieniają sposób, w jaki walczymy i poruszamy się po lokacjach. W grze świetnie wykorzystano te nowości i od teraz większy nacisk został położony na wspinaczkę oraz eksplorację pionową. Wielokrotnie będziecie musieli kombinować, jak dostać się do wysokich budynków lub wyższych pięter atakowanych przez was baz wroga. Dlaczego jednak przy tym wszystkim całkowicie zrezygnowano z mini-mapy? Nie jestem w stanie zrozumieć takiej decyzji projektantów.
Macie już obraz samej planety – no mniej więcej – ale jak prezentuje się nowa banda Vault Hunterów? Ponownie przyjdzie nam wybrać spośród czterech dostępnych postaci. Największym zaskoczeniem była dla mnie Harlowe, która chyba najmniej przypominała pod względem umiejętności bohaterów poprzednich odsłon. Władająca grawitacją dziewczyna świetnie kontroluje pole walki, zadając przy tym niemałe obrażenia obszarowe. Jednocześnie, pomimo swoich zalet, nie stała się ona moim głównym wyborem w czasie ogrywania.
Całość przechodziłem jako Vex, która w czwórce jest gotycką wersją syreny, a jej zdolności skupiają się głównie na przywoływaniu kilku spektralnych bytów. Od wielkiego dzikiego kota Trouble po swoje klony o różnych specjalizacjach. W czasie rozgrywki przez cały czas wiernie towarzyszył jej Amon the Forgeknight, w którego wcielił się mój przyjaciel. To zdecydowanie najpotężniejsza pod względem żywotności postać z całej bandy. Jego ochronne tarcze i wielka wytrzymałość wręcz perfekcyjnie uzupełniały bardziej agresywny styl walki Vex. Ostatnim z bandy jest wspomagany exo-zbroją Rafa, którego główną zaletą są automatyczne wieżyczki i ostrza – gdyby ktoś preferował jednak bliższy kontakt z wrogiem.
Postacie znacząco różnią się w czasie rozgrywki, a biorąc pod uwagę to, że ich drzewka umiejętności zostały bardziej rozbudowane, możemy w różny sposób podchodzić do ich rozwoju. Przykładowo moja Vex początkowo skupiała się głównie na przyzywaniu dwóch klonów – Reapera, który atakował nawet latających wrogów przy pomocy kosy, i Spectre, która tutaj pełni rolę ustawionej w miejscu wieżyczki. W późniejszym czasie przebudowałem nieco postać, by bardziej skupić się na zwierzęcym towarzyszu Trouble. Co jednak ciekawe, Vex posiada pasywną zdolność, która pozwala jej astralnym towarzyszom wykorzystywać element aktualnie używanej broni. Zatem przy dobrym planowaniu nasz koci kompan jest w stanie np. zamrażać lub zatruwać wrogów. Wyprzedzam wasze pytania. Tak, kocura można głaskać i mogą to robić nawet pozostali gracze z drużyny.
U pozostałych bohaterów sprawa wygląda bardzo podobnie. Każdy z nich dysponuje trzema głównymi drzewkami umiejętności, które dodatkowo rozchodzą się na kilka gałęzi i pozwalają uzyskać najbardziej pasujące do naszego stylu gry efekty. Fani poprzednich odsłon nie powinni być rozczarowani, a według mojej skromnej osoby czwórkowa banda wykolejeńców jest jedną z ciekawszych w całej serii.
Powiedzmy to sobie w końcu szczerze. Fabuła w serii Borderlands nigdy nie była najwyższych lotów. Choć nie można było jej zarzucić, że była napisana na kolanie i potrafiła wciągnąć, ale była najczęściej pretekstem dla samej rozgrywki. Seria szybko zyskała swoją tożsamość, której trzyma się do dziś. Na całokształt największy wpływ miało niewątpliwie unikalne, pokręcone poczucie humoru, które w czwartej części nie odstaje. Jeśli wcześniej nie graliście w żadną odsłonę, ostrzegam, że nie jest to poważna, nacechowana mrokiem wizja upadłego świata rodem z Mad Maxa. To raczej zwariowana, czasem wręcz absurdalna jazda bez trzymanki, w której największe znaczenie ma zdobywanie coraz to większych pukawek w celu pokonania jeszcze większych wrogów.
Tym razem naszym największym celem do ustrzelenia staje się enigmatyczny Timekeeper. Zanim jednak do niego dotrzemy, na naszej drodze stanie wielu mniejszych… a czasem większych sługasów. Ano właśnie. Potyczki z bossami stały się w moim odczuciu nieco ciekawsze i bardziej zróżnicowane. Często wymagają pomyślunku i obrania odpowiedniej taktyki, a nie tylko opróżniania większej ilości magazynków. Podobnie jak w przypadku eksploracji twórcy zdecydowali się wprowadzić w konfrontacje nieco świeżości.
W końcu otrzymaliśmy repkitsy, które można porównać po prostu do apteczek. Dzięki nim otrzymujemy kolejne możliwości przeżycia krytycznych momentów w walce. Wartym odnotowania jest fakt, że podobnie jak bronie czy tarcze, repkitsy odnajdujemy w różnych wersjach – co za tym idzie, zależnie od rzadkości oferują bonusy, które w czasie leczenia dodatkowo wspomagają bohatera. Kolejną nowością są ciężkie bronie instalowane w slocie, który do tej pory był zarezerwowany jedynie dla granatów. Te oczywiście nadal istnieją, ale nie są już naszym jedynym wyborem. Zamiast nich możemy wyposażyć się w narzędzia zagłady, takie jak wyrzutnie rakiet, lasery czy najbardziej klasyczne miniguny. Co ważne, taki sprzęt nie zużywa dodatkowej amunicji, a jego użycie ograniczone zostało w działaniu na zasadzie cooldownu.
Zatem w temacie broni wykrzykiwane hasła w zwiastunach są jak najbardziej prawdziwe. Nowe bronie wypadają dosłownie na każdym kroku, znajdujemy je po pokonanych wrogach, w rozsianych często i gęsto skrzynkach, a nawet w toaletach. Bardzo szybko jesteśmy zasypani różnorodnym sprzętem i tylko boli, że nie zawsze wszystko jesteśmy w stanie pomieścić w plecaku. Jak to zwykle w Borderlands bywa, większość arsenału i tak idzie na przemiał w sklepikach i tylko czasami odnajdujemy złotego Grala, który już po dziesięciu minutach zostaje zastąpiony jeszcze bardziej złotym Gralem i… tak zabawa się kręci. Ale hej, powiadają przecież, że od przybytku głowa nie boli!
Zobacz także: Borderlands 4 - wymagania PC
Natomiast może rozboleć głowa od licznych błędów, które niestety napotkałem w czasie przemierzania Kairos. Gra potrafi nieźle przyciąć. Choć na ekranie dzieje się naprawdę dużo, tak nie tłumaczy to aż tak wielkich spadków animacji, zwłaszcza że, jak już pisałem, tytuł nie posunął się mocno do przodu pod względem wizualnym. Kolejny raz mamy zatem dowód, że otwarty świat może bardziej zaszkodzić niż poprawić w odbiorze rozgrywki.
Na szczęście takich momentów miałem stosunkowo niewiele. Znacznie częściej napotykałem na glitche związane z lewitującymi lub kręcącymi się w kółko niczym bączki dla dzieci wrogami i obiektami. Kilka razy przeciwnicy znikali i pojawiali mi się przed oczami i nie, nie mówię tutaj o ich zdolnościach teleportacji. Czasami dało się również zauważyć przenikające przez siebie obiekty, głównie w miejscach, których twórcy prawdopodobnie nie przewidzieli do eksploracji.
Co jest ponownie zabawne w kontekście otwartości świata. Borderlands 4 ma spore problemy z nagradzaniem wyobraźni graczy. Tytuł w teorii sam zachęca do zwiedzania i odkrywania świata przedstawionego, ale w praktyce tylko w przewidzianym przez twórców zakresie. Idealnym przykładem jest tutaj sytuacja, w której wspólnie z drugim graczem próbowaliśmy dostać się do pomniejszej aktywności w celu zebrania przedmiotu. Gra w żaden sposób nie zablokowała naszej eskapady przez największą górę, ale już na szczycie okazało się, że wpadliśmy pod tekstury i zostaliśmy zablokowani przez niewidzialną ścianę, która była ustawiona tylko z jednej strony lokacji. Niestety takich błędów w grze jest sporo, czasem w bardzo nieoczywistych miejscach.
W sieci pojawiły się komentarze mówiące o pogarszającym się działaniu gry w czasie dłuższego posiedzenia. Muszę uczciwie napisać, że sam takich problemów nie uświadczyłem. Przez kilka kilkugodzinnych sesji, poza wspomnianymi błędami, Borderlands 4 działało bardzo stabilnie i bawiłem się naprawdę dobrze. Być może zatem ten problem dotyczy bardziej wersji na komputery PC – ogrywałem grę na podstawowej wersji PlayStation 5.
Mimo wszystkich problemów technicznych Borderlands 4 to udana kontynuacja. A biorąc pod uwagę niektóre nowości, śmiem nawet twierdzić, że jest to najlepsza odsłona serii. Żyjemy w czasach, w których grę można po premierze łatać w nieskończoność i oczywiście nie tłumaczy to błędów na premierę, ale przynajmniej dobrze wróży czwórce na przyszłość.
Głównymi filarami serii zawsze były dynamiczna akcja i niepochamowana niczym rozwałka. Czwórka świetnie kontynuuje tradycję i potrafi dostarczyć rozrywki na najwyższym poziomie. Prawda jest też taka, że w momencie, gdy bawimy się dobrze, nieco przymykamy oko na zdarzające się sporadycznie problemy. Zwłaszcza jeśli w ogólnym rozrachunku nie zaburzają nam one obcowania z danym tytułem. Borderlands 4 tuszuje swoje niedociągnięcia wręcz doskonale. Poza momentami, gdy przemierzamy rozległą mapkę w celu dostania się do nowej misji, nie uświadczycie tutaj momentów przestoju. Dynamiczna akcja zwyczajnie wciąga do reszty, na tyle, że trudno jest się oderwać od ekranu. Zwłaszcza gdy grę przechodzicie w trybie współpracy z zaufaną osobą. Wówczas rozgrywka naprawdę nabiera rumieńców.
Tego nie da się niczym zastąpić i stanowi główną siłę Borderlands. Nie ukrywam, że grając solo, prawdopodobnie aż tak dobrze bym się nie bawił. Choć grę z powodzeniem można próbować przechodzić w pojedynkę, tak osobiście zalecam zabranie przyjaciela lub przyjaciół na przejażdżkę. Już pomijam nawet aspekty mechaniczne, takie jak możliwość podnoszenia rannej postaci czy wymienianie się sprzętem (poprzez wyrzucanie go na ziemię!). Ale w moim odczuciu cała konwencja, przedstawienie historii wręcz prowokuje do zbiorowego podbijania Kairos. Czy może być lepiej?
Tak, jeśli należycie do graczy, którzy dużą uwagę przykładają do podkładu muzycznego w grach. Wówczas odpłyniecie całkowicie, a to za sprawą ścieżki dźwiękowej, która w Borderlands 4 jest w swojej klasie wręcz doskonała. Na krążku powraca między innymi Joshua Carro, który odpowiadał za udźwiękowienie Tiny Tina’s Wonderlands, usłyszycie również Finishing Move Inc., których dynamiczne brzmienia towarzyszyły nam chociażby w DOOM: The Dark Ages, oraz Crisa Velasco, któremu utwory sprawiały, że emocje w Bloodborne czy God of War były jeszcze bardziej namacalne. W czasie wielu starć to właśnie muzyka daje nam większego kopa i pomaga wskoczyć całkowicie w rozgrywającą się właśnie rozwałkę. Łapałem się wręcz na tym, że pewne akcje wykonywałem w rytm danego utworu, grając przy tym całym ciałem. W przeciwieństwie do oprawy wizualnej strona audio pokazuje prawdziwy pazur.
Wiem, wiem… Pandora była naprawdę fajna, ale uwierzcie mi na słowo – Kairos w niczym jej nie ustępuje. A wręcz jest pod wieloma względami ciekawsza. Czy Borderlands 4 to rewolucja? W żadnym razie, ale to w sumie dobrze. To bardziej ewolucja znanych rozwiązań, które pokochały miliony graczy. Jeśli zatem należycie właśnie do tego "niewielkiego" grona, poczujecie się niczym ryba w wodzie i prawdziwą przyjemnością wskoczycie w kolejną przygodę.
Zmiana miejscówki może też stanowić świetny pretekst dla nowych graczy, by w końcu dać szansę serii i spróbować się w niej odnaleźć. Uważajcie tylko, bo możecie naprawdę popłynąć. Osobiście zalecam - jak zawsze - przynajmniej zapoznać się z założeniami uniwersum i historią poprzednich części. Tak niewątpliwie czwórkę można śmiało potraktować jako nowy początek.
Nadal nie jestem przekonany, czy pójście w otwarty świat jest dobrą drogą dla marki, tak w kontekście ilości spędzonych w tytule godzin i jakości zabawy nie ma to większego znaczenia. To po prostu Borderlands, za którym wielu zdążyło już zatęsknić i na jakie z pewnością wszyscy zasługujemy. Wskakujcie do wagonika śmiało, zapięcie pasów bezpieczeństwa w tym przypadku nie jest wskazane.
Nasza ocena: 8/10